Wtorkowy wieczór. Albo czwartkowy. A może to środa. Nieważne. Każdego popołudnia przychodzi moment aby ostatecznie zdecydować, co zrobić z wieczorem.

Zwykle wybór nie jest trudny, można iść do kina, do łóżka, na koncert, posiedzieć z dzieckiem, wyskoczyć na piwo itp. Setka normalnych aktywności. Ale czasem pojawia się jeszcze jedna, wciągająca alternatywa; „…a może by tak popracować jeszcze trochę”.

Naczelna zasada rzeźbienia na swoim jest prosta – im więcej pracujesz, tym więcej zarabiasz. Tylko, że z czasem, gdy kolejny dzień klikanie w klawiaturę kończy się o 23:03 (albo później) pojawia się pewien, drobny problem – kiedy tę kasę wydawać?

Oczywiście są sytuacje, gdy przyjęło się zlecenie, termin goni i nie ma bata, trzeba zrobić swoje, choćby o 5 nad ranem. Ile to człowiek obietnic sobie wtedy naiwnie składa, typu; „…już nigdy więcej nie przyjmę zlecenia do realizacji w wariackim timingu”, że „tylko skończę ten projekt i odpoczywam tydzień” albo „no, to po tym zleceniu lecę do Barcelony, telefon i laptop <przez zapomnienie> zostawię w domu”. I co? I nic.

Przychodzi kolejne zlecenie, nawet gdy człowiek siedzi już na walizkach, akurat ostatni raz sprawdza maila i… masz ci los, akurat przyszedć nowy brief, a wtedy… laptop, laptop, gdzie jest ten laptop? A czy w tym hotelu w Barcelonie aby na pewno mają dobre, stałe łącze do netu? Mają No to dobrze, będzie mozna „chwilę” popracować. Ale tylko chwilkę, maleńką chwilunię…

Chciwość, cholera jasna. Albo inaczej: brak umiejętności odmawiania. Kiedy człowiek oduczy się tej pierwszej i nauczy tego drogiego? Na starość?